Ech, gdyby tak wyjechać na tydzień lub dwa na kurs językowy, od razu rozwiązałby mi się język… Ale takie wyjazdy to droga sprawa, chyba mnie nie stać… Ale czy to na pewno prawda, czy tylko jedna z wymówek? Bo nie do końca wiemy, jak to załatwić, bo boimy się samodzielnego organizowania sobie kursu w zagranicznej szkole. A może nie ufamy pośrednikom, a koszty wydają nam się zbyt wysokie? Przecież wielu z nas wyjeżdża za granicę na wakacje – czy to samemu, czy to z biurem podróży – i wcale nie zastanawiamy się nad tym aż tak głęboko… A więc, może jednak tym razem – zamiast wypoczynku nad Bałtykiem czy Morzem Czarnym – zdecydować się na kurs?
Tej jesieni postanowiłam trochę odświeżyć swój francuski, gdyż obawiałam się, że mogę być nie do końca na bieżąco ze słownictwem – język przecież żyje, wciąż się zmienia i rozwija, wystarczy choćby pomyśleć o otaczających nas nowoczesnych mediach, technologiach i usługach – ileż nowych słów i wyrażeń pojawiło się w ostatnich latach czy nawet miesiącach! A przecież Francuzi wyjątkowo niechętnie przyjmują anglicyzmy – na wiele słów znajdują swoje własne, francuskie określenia…
Tylko sprawdzone metody! Najlepiej – na sobie…
Uwielbiam uczyć się języków obcych i łączę to z pracą – jako redaktor językowy w naszym wydawnictwie! Wciąż poszukuję nowych metod nauki i nauczania innych, sprawdzam, badam, eksperymentuję na własnej skórze. Dzięki temu mogę polecać innym te metody, pomoce czy nawet drobne triki, które w moim przypadku okazały się najskuteczniejsze. A mam na czym eksperymentować – uczyłam się już angielskiego, niemieckiego, francuskiego, włoskiego, hiszpańskiego, rosyjskiego, szwedzkiego, japońskiego, chińskiego, arabskiego i łaciny… Część z tych języków znam płynnie, w innych – potrafię się bez większych problemów porozumieć. Niektóre chwilowo porzuciłam – głównie z powodu braku czasu. Ale każdy z języków stanowi doskonały „poligon doświadczalny”, gdyż dla każdego z nich trochę inne metody nauki okazują się skuteczne.
Kilka lat temu skorzystałam z kursu angielskiego na Malcie i pamiętam, że wróciłam z niego ogromnie zadowolona! Nie tylko zaczęłam mówić znacznie płynniej i swobodniej niż przed kursem, ale także doskonale wypoczęłam. Malta to przecież wyspa pełna słońca, nawet jesienią! Nie mówię już o tym, ile zwiedziłam i zobaczyłam, i ile lokalnych przysmaków do dziś wspominam… Przejrzałam więc oferty kursów językowych w internecie – oferta jest bogata i naprawdę jest z czego wybierać. Ceny kursów są zbliżone, terminy elastyczne – można pojechać na tydzień, można pojechać na kilka miesięcy. Wszystko w zależności od potrzeb, czasu i możliwości finansowych. Z reguły zajęcia rozpoczynają się po prostu w każdy poniedziałek.
Sprawdzony partner to połowa sukcesu…
Ja zdecydowałam się na „sprawdzoną” szkołę – tę samą, z którą wyjechałam na Maltę, czyli Sprachcaffe. Po prostu, jak wielu z nas – „lubię to, co znam”. Poprzedni wyjazd był naprawdę udany, to byłam pewna, że i tym razem wszystko będzie w porządku. Kurs zarezerwowałam sobie bardzo łatwo – przez ten wygodny formularz internetowy. Można to też oczywiście zrobić przez telefon, ale w internecie mogłam spokojnie i bez stresu zapoznać się ze wszystkimi możliwościami zakwaterowania oraz terminami i cennikiem kursów. Po kilku dniach otrzymałam potwierdzenie rezerwacji i wtedy spokojnie mogłam już kupić bilet do Paryża i praktyczny przewodnik, bo zwiedzać zamierzałam, ile tylko się da!
Kurs językowy w Paryżu – kilka informacji praktycznych
Internet jest kopalnią wiedzy, tak więc przed wyjazdem zorientowałam się, że najlepiej zabrać ze sobą zdjęcie, aby na miejscu kupić sobie tygodniowy bilet na wszystkie paryskie środki transportu. Taki bilet można potem dowolnie przedłużać w specjalnych automatach na kolejne tygodnie. I to był doskonały pomysł – z takim biletem można bez problemu pojechać np. do Wersalu (Ale uwaga! Ten bilet jest ważny zawsze od poniedziałku do niedzieli!).
Po przylocie wystarczyło zatem kupić w kasie bilety (wbrew powszechnemu przekonaniu w Paryżu bez problemu można porozumieć się po angielsku). Zaopatrzona w mapkę komunikacji miejskiej, którą otrzymałam razem z biletem tygodniowym, prosto z lotniska dotarłam do kampusu studenckiego. Tam – zgodnie z wybraną przeze mnie opcją – miałam zamieszkać w dwuosobowym pokoju z inną kursantką. I tu mała uwaga praktyczna – paryskie metro jest stare i właściwie zupełnie nieprzystosowane do potrzeb osób w jakikolwiek sposób ograniczonych ruchowo (np. dużym bagażem), dlatego naprawdę polecam zabranie plecaka, a nie walizki… Organizacja – bez zarzutu, lokalizacja – idealna!
Zakwaterowanie przebiegło sprawnie, a – ku mojemu zdziwieniu – osoba, która wręczyła mi klucz i zaprowadziła do pokoju mówiła po polsku! Organizacyjnie Sprachcaffe jak zwykle o wszystko zadbało. Zamieszkałam w pokoju ze studentką z Brazylii, która uczestniczyła w kursie już od miesiąca, a miała pozostać tam jeszcze na dwa kolejne. Porozumiałyśmy się bez większego problemu – ważne są przecież dobre chęci, a nie perfekcyjna znajomość języka. I tak – po pierwszych chwilach w obcym mieście – poczułam się „u siebie”.
W poniedziałek kurs rozpoczynał się około południa. Rano spokojnie zdążyłam się wyspać, zrobić podstawowe zakupy i rozejrzeć się po okolicy. 12. dzielnica, w której zamieszkałam, to spokojne miejsce – w pobliżu jest kilka parków i niewielkich zbiorników wodnych, można się więc zrelaksować, a od zamku Vincennes dzieli to miejsce tylko kilka przystanków autobusowych. Do szkoły dojeżdżałam ok. 20 minut metrem – bez żadnych przesiadek. Zajęcia odbywały się w Instytucie Rougement Supérieur, na pierwszym piętrze stylowej kamienicy, położonej w okolicy Wielkich Bulwarów, a więc w bardzo modnej i eleganckiej 9. dzielnicy Paryża.
Ciekawe zajęcia, jeszcze ciekawsi ludzie…
Gdy pierwszy raz pojawiłam się w szkole, jej dyrektor osobiście mnie przywitał, zapytał o moje oczekiwania, a po naszej rozmowie zaprowadził do sali, w której miałam mieć zajęcia, i zapoznał z lektorką. Trafiłam do bardzo sympatycznej grupy, naprawdę „międzynarodowej”. Europejczycy byli w niej w mniejszości (oprócz mnie – jedna Włoszka, jedna Niemka i Turek), przeważali mieszkańcy Ameryki Południowej – Brazylijczycy, Meksykanie, Kolumbijczycy. Część osób przychodziła na zajęcia już od kilku tygodni czy nawet miesięcy, część – tak jak ja – dopiero rozpoczynała kurs. Wszyscy jednak znali język francuski na podobnym poziomie, tak więc byliśmy w stanie bez problemu się porozumieć.
Nasza lektorka, Nelly, bardzo dbała o dobry kontakt z każdym uczniem. Zawsze pytała, co mamy zamiar robić po południu, a następnego dnia pamiętała, gdzie chcieliśmy się udać i wypytywała o szczegóły. Zresztą takie zaangażowanie było cechą wspólną wszystkich lektorów (bo mieliśmy też częsty kontakt z innymi lektorami szkoły, np. podczas zwiedzania muzeów). Podobnie było na Malcie – lektorzy dbali po prostu, aby każdy dobrze się czuł. Same zajęcia były zawsze bardzo zróżnicowane. Ćwiczyliśmy gramatykę, rozbudowywaliśmy słownictwo, rozmawialiśmy, słuchaliśmy nagrań i graliśmy w różnego rodzaju gry – językowe i nie tylko. Czas mijał błyskawicznie.
Paryż, Paryż…
Po zajęciach zwiedzałam Paryż na własną rękę. Sieć komunikacji miejskiej jest tam tak doskonale rozwinięta, że z moim biletem „na wszystko” było to naprawdę łatwe. Szkoła organizowała też często zorganizowane zwiedzanie muzeów dla niektórych grup i zawsze można było się do takiej grupy dołączyć. Było to o tyle wygodne, że grupy wpuszczane są do muzeów osobnymi wejściami – bez kolejek! Ponadto można było wtedy wejść bezpłatnie – w ramach opłaty za grupę, którą pokrywała szkoła. W ten sposób zwiedziłam np. Wersal, Muzeum Orsay (impresjoniści!) czy Muzeum Carnavalet (poświęcone historii Paryża).
Często umawialiśmy się z innymi kursantami na wspólne aktywności poza zajęciami, choć ja akurat jestem typem samotnika, więc częściej wybierałam samodzielne wycieczki. Cały czas wolny spędzałam niezwykle aktywnie – spacerowałam po czystych, zadbanych ulicach Paryża, parkach, słynnych cmentarzach, zwiedzałam muzea i wystawy (np. Muzeum Grevin z woskowymi figurami w ciekawych sceneriach). Choć bardzo się starałam, udało mi się zwiedzić tylko jakąś połowę tego, co opisywał przewodnik – już wiem, że będę musiała tu wrócić…
Drobne przyjemności
Nie mogłam odmówić sobie też przyjemności – zakupów w paryskich butikach (w końcu jestem kobietą i nie mogę wyjechać ze stolicy mody bez choćby sweterka!) czy kolacji w miejscowych knajpkach – można znaleźć wiele takich, które – choć oferują prawdziwe przysmaki – wcale nie odstraszają ceną. Paryżanie uwielbiają po prostu dobrze zjeść, choćby było to zwykłe bistro na rogu…
Pogoda – choć to już październik – naprawdę dopisała! Było ciepło i słonecznie, a deszczowe poranki (było ich tylko kilka) szybko zmieniały się w przyjemne popołudnia. Poczułam, że chciałabym tu zamieszkać… Zaskoczyła mnie też niezwykła uprzejmość paryżan – w metrze czy na ulicach. Tyle się przecież nasłuchałam o nieuprzejmości czy zarozumiałości Francuzów… A tu proszę – stereotypy, jak zwykle…
Co potem?
I w końcu nadszedł przykry dzień wyjazdu – moja lektorka i dyrektor pożegnali się ze mną osobiście. Dostałam świadectwo udziału w kursie i miniaturową Wieżę Eiffla na pamiątkę. Paryż żegnał mnie słońcem, a ja już na lotnisku planowałam kolejny kurs. Bo przecież francuskiego można uczyć się nie tylko w Paryżu. W ofercie Sprachcaffe znalazłam też kursy w Nicei (idealna na późną jesień czy wczesną wiosnę), a także w Kanadzie (Quebek) czy w Maroku! Trochę słońca zimą nigdy nie zaszkodzi…
Praca nad językiem w domu
Po dwutygodniowym pobycie mój francuski „wrócił do formy”. Teraz muszę tylko nie dopuścić do tego, aby znowu „zardzewiał”, czyli – zadbać o stały kontakt z językiem. A więc – do dzieła! Na razie wystarczą książki, filmy, czasopisma czy radio internetowe.
A za rok – może kolejny kurs? To naprawdę dużo lepsze niż bezczynne wylegiwanie się na plaży (obojętnie czy w Krynicy Morskiej, czy w Egipcie). Koszt, wbrew pozorom, jest zbliżony. A ogromny postęp w znajomości języka mamy w cenie!