Od lat podróżowanie kamperem to nasz rodzinny sposób na spędzanie wakacji. Co do zasady jesteśmy wierni jednemu regionowi – Skandynawii. Mamy już za sobą cztery wyprawy w ten rejon, o dwóch z nich pisałam na blogu: kamperem po Norwegii i kamperem do Danii. W tym roku nasza eskapada nie dość, że wypadła dużo wcześniej niż zwykle, bo w marcu, to jeszcze wybraliśmy nietypową dla nas destynację – podróżowaliśmy kamperem po Hiszpanii.
Z tego wpisu dowiecie się zatem, jak przebiegała nasza podróż kamperem po Hiszpanii, a konkretniej – po Andaluzji. Mieliśmy do dyspozycji 8 pełnych dni (koniec marca), przejechaliśmy 1100 km bez zawijania na kempingi. Znajdziecie tu propozycję trasy wraz z miejscówkami na nocleg, opisy miejsc wartych zwiedzenia oraz mnóstwo praktycznych porad.
Kamperem po Hiszpanii – czy warto
Cała nasza rodzina (2+2) bardzo lubi podróżować kamperem, ale zdaję sobie sprawę, że nie każdy będzie podzielał ten entuzjazm. To, co dla nas jest zaletą, dla kogoś może być wadą. Dlatego nie oceniam tu samego stylu podróżowania (to pozostawiam osobistym preferencjom każdego z Was), tylko zamieszczam naszą opinię dotyczącą Hiszpanii jako destynacji. Za co dajemy plusy:
Łatwo dotrzeć
Mieszkamy w Gdańsku, co oznacza, że Andaluzja jest od nas oddalona o 3500 km. Dlatego nawet nie rozważaliśmy dojazdu kamperem z Polski 😄. Na szczęście, dzięki połączeniom samolotowym można dotrzeć do Hiszpanii szybko i relatywnie niedrogo. Tanie linie latają z większych polskich miast do kilku hiszpańskich destynacji, w tym do Malagi, która znajduje się w Andaluzji. Malaga ma położenie wręcz wymarzone – na wybrzeżu Costa del Sol, dokładnie pośrodku regionu (jeśli za skrajne punkty obierzemy Almerię na wschodzie i Kadyks na zachodzie). Jest to idealna baza wypadowa, ponieważ zarówno zachód, jak i wschód Andaluzji oferują turystom ogrom atrakcji.
Można bez problemu wynająć kamper na miejscu
Gdy podróżujemy do Skandynawii, wypożyczamy kamper w Gdańsku. Teraz musieliśmy zrobić to online. Na szczęście mieliśmy w tej kwestii doświadczenie. Pięć lat temu, gdy planowaliśmy podróż kamperem po Portugalii, skorzystaliśmy z serwisu yescapa. Umożliwia on wypożyczanie kamperów pomiędzy osobami prywatnymi (choć można tam też znaleźć profesjonalne wypożyczalnie). W Portugalii zebraliśmy dobre doświadczenia: kamper był w bardzo dobrym standardzie i sprawny technicznie, kontakt z właścicielem mieliśmy świetny, wszystko przebiegło bezproblemowo. Dlatego najpierw sprawdziliśmy ten serwis. Okazało się, że nadal działa, rozwija się, a w Andaluzji (a nawet w samej Maladze) jest mnóstwo ciekawych ofert wynajmu. Ceny były porównywalne do tych, które znamy z Polski (mówimy o cenniku przed sezonem), czyli około 150 Euro za dobę. Nie było też problemu z dostępnością. My nasz kamper rezerwowaliśmy tydzień przed wyjazdem i wciąż było z czego wybierać. Jak się później okazało – również i tym razem wypożyczenie przebiegło bezproblemowo.
Da radę spać na dziko
Spanie na dziko to – według nas – największa zaleta podróżowania kamperem. Dlatego tak chętnie jeździmy do Skandynawii, bo w tym regionie jest to albo legalne (Norwegia), albo nie ma z tym problemu (Szwecja, Dania). No i nie trzeba dużo zachodu, żeby znaleźć przepiękne miejsce na nocleg wśród przyrody. Jeśli zaś chodzi o Hiszpanię, to wprawdzie legalnie spać na dziko nie można, ale da się to zrobić bez większego stresu czy ryzyka otrzymania mandatu. Trzeba jednak wybierać miejsca rozważnie.
To, co na pewno polecamy zrobić, to zainstalować aplikację park4night. Bez niej trudno nam sobie wyobrazić podróżowanie kamperem po Hiszpanii na dziko. Jej zaletą jest to, że użytkownicy tworzą ją na bieżąco, więc ma się dostęp do aktualnych i wiarygodnych informacji. W park4night użytkownicy opisują między innymi bezpieczne i sprawdzone miejsca na dziki nocleg. Wszystkie nasze miejscówki znaleźliśmy właśnie dzięki niej. Pomagała nam też zlokalizować serwisy oraz parkingi, na których można stawać kamperem. Co ciekawe, również Hiszpanie, właściciele kampera, polecali nam tę aplikację.
Według nas nocowanie na dziko sprawdza się poza sezonem, ale w sezonie może stanowić pewne wyzwanie. My zazwyczaj przyjeżdżaliśmy do miejsc polecanych przez użytkowników park4night już późnym wieczorem i zdarzało się, że nie było już gdzie zaparkować. Myślę, że w sezonie trzeba tam być wczesnym popołudniem, żeby mieć pewność noclegu. Oczywiście, można też szukać miejsc na własną rękę, ale w takim wypadku warto to zrobić, póki jest jasno. Często teren jest dziki i po ciemku nie dość, że trudno wypatrzyć taką miejscówkę, to jeszcze może nie być łatwo tam wjechać i zaparkować. W takim wypadku upewnijcie się, że nie śpicie w pobliżu kempingu czy jakiegoś innego turystycznego obiektu, którego właściciele mogliby poinformować policję (co ponoć się zdarza). Poza sezonem warto brać też pod uwagę miejscówki, które w park4night wskazane są jako parking dzienny – o ile są w ustronnych miejscach.
Kamperem po Hiszpanii – jest dobra infrastruktura
Sieć dróg i autostrad jest dobrze rozwinięta w tym rejonie. Wprawdzie drogi nie zawsze są idealne (zdarzało nam się trafiać na dłuższe odcinki z dziurami i to na drogach krajowych), ale tragedii nie ma. Z pewnością Skandynawia wypada pod tym względem dużo lepiej. W Andaluzji część autostrad jest płatna, bezpłatną alternatywą jest często po prostu stara autostrada. Jeśli chodzi o kulturę jazdy, to kierowcy są życzliwi i wyrozumiali, nie ma stresu na drodze. W porównaniu do Skandynawii jest mniej miejsc postojowych przy drogach, ale z pomocą par4night da się coś znaleźć.
To, co natomiast jest w Hiszpanii, a czego nie widzieliśmy w Skandynawii, to zorganizowane przez samorządy bezpłatne parkingi dla kamperów. Często dysponują one serwisem, czyli miejscem, gdzie można spuścić szarą wodę, uzupełnić czystą oraz opróżnić toaletę. Znajdziecie je w centrum miast, miasteczek czy po prostu w szczerym polu 😄. Z reguły jest to asfaltowy (lub szutrowy) teren z wyznaczonymi miejscami postojowymi na około 15 pojazdów. Takie serwisy są czyste, zadbane, oświetlone i można na nich nocować. Aby je znaleźć, najlepiej sięgnąć do park4night, bo nie znajdziecie ich przypadkiem – niestety, nie prowadzą do nich żadne znaki.
Język hiszpański – czy trzeba znać?
Powiem tak: nie trzeba, ale warto. Gdy przebywaliśmy w miejscach turystycznych, to z reguły wystarczyłaby znajomość angielskiego. Gdy korespondowaliśmy z właścicielami kamperów, zauważyliśmy, że bez problemu posługują się angielskim. Z innymi turystami też dogadacie się w tym języku. My – ponieważ znamy hiszpański – korzystaliśmy z tej umiejętności, gdy tylko była okazja, więc nie potrafię powiedzieć, czy wszystkie osoby, z którymi konwersowaliśmy, znały angielski. Jednak były sytuacje, gdy znajomość hiszpańskiego procentowała. Na pewno pomagała w odczytywaniu wszelkiego rodzaju komunikatów w przestrzeni publicznej czy etykiet na żywności 😄. Jeśli w ogóle nie znacie hiszpańskiego, to warto nauczyć się choćby kilku podstawowych zwrotów, takich jak ¡Hola! (Cześć!, Dzień dobry!) czy ¡Gracias! (Dziękuję!). Do tego wystarczą Rozmówki2w1, ale jeśli myślicie o nauce poważniej, to pamiętajcie, że mamy w naszej ofercie FISZKI do tego języka (od poziomu pre-A1 do B2).
Kamperem po Hiszpanii – nasza trasa
Gdy planujemy podróż kamperem, z reguły nie mamy ściśle określonej trasy. Najczęściej opieramy się na dwóch-trzech żelaznych punktach programu, a poza tym zdajemy się na to, co do nas “przyjdzie”. Tym razem było inaczej. Ponieważ wiele lat temu (jeszcze na studiach) byliśmy w Andaluzji, dokładnie wiedzieliśmy, w które miejsca chcemy wrócić i co chcemy pokazać dzieciom. Na naszej liście must visit znalazły się: Ronda, Gibraltar, Kadyks, Sevilla, Kordowa i Granada. Jeśli spojrzycie na mapę, to zauważycie, że te miejscowości układają się w kółko. Pozostawało tylko pytanie, w którą stronę je objedziemy. O tym zdecydowała pogoda.
I tu dochodzimy do naszego jedynego rozczarowania tego wyjazdu, czyli do pogody. W założeniu miało być ciepło i słonecznie (liczyliśmy na przyjemne 20 stopni), a było chłodno (średnio 13 stopni) i co gorsze – padało i wiało. Cały wyjazd. Serio. W nocy było na tyle zimno, że włączaliśmy ogrzewanie 😮. Zdarzyło się nam to po raz pierwszy, a przypominam, że cztery razy byliśmy kamperem w Skandynawii. Po raz kolejny przekonaliśmy się, że nie taka Skandynawia straszna, jak ja malują 😜. Planowanie trasy polegało zatem na szukaniu miejsc, w których – jak się uda – to będzie chwila bez deszczu. Dlatego na początku ruszyliśmy na zachód – tam pogoda wyglądała lepiej niż na wschodzie Andaluzji.
Dzień 1 – Ronda
Ze względu na późną porę przylotu (20.00) i formalności związane z odbiorem kampera pierwszy nocleg wypadł nam pod Malagą. Wybraliśmy miejsce oddalone o 20 km na zachód, tuż przy (nieczynnym chyba) lotnisku. Zgodnie z założeniami po śniadaniu ruszyliśmy w stronę Rondy. Już po przejechaniu pierwszych kilku kilometrów zauważyliśmy, że wczesna wiosna ma w Andaluzji niewątpliwy urok – przyroda aż kipi soczystą zielenią. Takich widoków nie mielibyśmy latem.
Rozlewiska rzeki Guadalhorce
Postanowiliśmy nadłożyć nieco drogi, aby zobaczyć rozlewiska rzeki Guadalhorce. W tym celu, zamiast prosto na zachód do Rondy, pojechaliśmy na północ. W tym rejonie znajduje się też wspominany w przewodnikach wąwóz Garganta El Chorro wraz ze słynną atrakcją turystyczną – w połowie wysokości pionowych ścian wije się ścieżka z kamiennych płyt, Caminito del Rey (Dróżka Króla). Gdy jechaliśmy w ten rejon, wiedzieliśmy, że na nią nie wejdziemy. Po pierwsze – bilety trzeba kupić przez internet wcześniej, i to z dużym wyprzedzeniem. Ze względu na to, że nie wiedzieliśmy, czy i kiedy będziemy w tej okolicy, nawet nie sprawdzaliśmy dostępności biletów. Już na miejscu okazało się, że nie ma szans na zakupy last minute. Dziś (połowa kwietnia) z ciekawości weszłam na stronę https://www.caminitodelrey.info/ i najwcześniejszy termin jest za… dwa tygodnie. Ciekawe, co będzie w sezonie 🤔. Jeśli zatem zależy Wam na przejściu Caminito del Rey, kupcie bilety odpowiednio wcześniej.
My po prostu przejechaliśmy przez ten malowniczy obszar. Rozlewiska rzeki Guadalhorce ciekawie kształtują teren i tworzą urokliwe krajobrazy. Droga prowadzi w zasadzie przez ich środek, można zatrzymać się na poboczu, żeby podziwiać widoki. Są tam też potężne, robiące wrażenie tamy, np. Presa de Conde. My zrobiliśmy sobie dłuższy postój przy kamieniołomach z widokiem na rzekę w dole. Stamtąd ruszyliśmy prosto do Rondy, od której dzieliło nas już tylko 60 kilometrów.
Kamperem po Hiszpanii – Ronda
Zaparkowanie kamperem w ścisłym centrum Rondy raczej nie wchodzi w rachubę. My polecamy wjechać do miasta od wschodu i stanąć na ulicy Jana Pawła II (Juan Pablo II) lub na krzyżującej się z nią Camino Ancho. Wzdłuż obu dróg są bezpłatne miejsca postojowe. Stamtąd jest 10 minut spacerkiem do centrum. Wejście od południowego wschodu ma tę zaletę, że idzie się przez starszą część miasta – dawną arabską dzielnicę, zwaną La Ciudad. W bocznych ulicach było nieco pusto, ale im bliżej centrum, tym robiło się tłoczniej. Na głównych ulicach było już pełno turystów. Nic dziwnego, Ronda jest w topce najczęściej odwiedzanych miast Andaluzji (obok Sewilli i Granady).
Ronda – najważniejsze atrakcje
Ronda słynie ze swego malowniczego położenia – spektakularny wąwóz przecina miasto na dwie części. Nasze kroki od razu skierowaliśmy zatem w stronę mostu Ponte Nuevo, żeby z niego zobaczyć słynną przepaść El Tajo. Ma ona 160 metrów głębokości! No cóż, ten widok zapiera dech w piersiach, jest naprawdę niesamowity (i to po obu stronach mostu).
Za mostem znajduje się nowsza, chrześcijańska część starówki, zwana El Mercadillo. Pospacerowaliśmy po jej uliczkach, podeszliśmy też pod wielką arenę, na której walczą byki (znajduje się tuż za mostem, po lewej stronie). Ronda słynie w całej Hiszpanii z korridy – obok przepaści El Tajo jest to druga atrakcja tego miasta. Osoby zainteresowane tą tematyką, mogą zwiedzić arenę, stajnie oraz muzeum poświęcone walkom z bykami.
Gdy staliśmy na moście i podziwialiśmy widok w stronę zachodnią, zauważyliśmy, że w oddali stoją samochody, w tym kampery. Postanowiliśmy tam pojechać, aby zjeść obiad z obłędnym widokiem na most przerzucony ponad przepaścią. Po zbadaniu tematu okazało się, że wypatrzyliśmy punkt widokowy o nazwie Mirador La Hoya del Tajo. Niestety, duże kampery mają problem z dojazdem – droga jest wąska 🙁. Z żalem zrezygnowaliśmy z naszego spontanicznego planu. Może Wy będziecie podróżować mniejszym pojazdem i Wam się uda?
W stronę Gibraltaru
Około 18.00 opuściliśmy Rondę i ruszyliśmy do Gibraltaru. Choć do przejechania mieliśmy tylko 100 km, zajęło nam to ponad dwie godziny. Okazało się, że droga wiedzie przez góry. Mimo pełnego zachmurzenia widoki były przepiękne. Co jakiś czas mijaliśmy białe wioski, które pięknie odcinały się na tle bujnej zieleni. Pod koniec podróży zaczęło padać i do La Linea de la Concepción wjeżdżaliśmy już w deszczu. Na szczęście wcześniej wyszukaliśmy miejsce do zatrzymania się na noc. To bezpłatny parking o nazwie Feria, z miejscami dla 10-12 kamperów. Znajduje się on po wschodniej stronie pasa startowego, dokładnie naprzeciwko Skały Gibraltarskiej (Rock of Gibraltar). Gdy przyjechaliśmy (po 20.00), były jeszcze cztery miejsca wolne. Warto zwrócić dokładną uwagę na oznakowanie miejsc parkingowych, bo niepozorny znak po środku placu informuje, że na miejscach po wschodniej stronie nie można parkować w dni robocze pomiędzy 7.00 a 15.00. Już wieczorem, choć było ciemno i padało, zarys Skały (The Rock) zdradzał jej rozmiary. Rano przekonaliśmy się, że jest naprawdę wielka (426 m n. p.m).
Dzień 2 – Gibraltar – kamperem po Hiszpanii
Gibraltar jest niewielki (6000 km²), ale zamieszkuje go ponad 30 000 mieszkańców. Z tych liczb wynika, że jest to jedno z najgęściej zaludnionych terytoriów świata. Tak duża liczba ludzi na tak małym terenie sprawia, że Gibraltar jest mocno zakorkowany i ma bardzo mało miejsc do parkowania. Dlatego lepiej zostawić samochód po stronie hiszpańskiej i zwiedzać cypel na własnych nogach (poza tym trzeba mieć na uwadze, że wynajmowanym samochodem nie zawsze można wjechać do innego kraju). Tak zrobiliśmy. Kamper został na parkingu, a my ruszyliśmy piechotą do przejścia granicznego. Zajęło nam to jakieś 10 minut. Pamiętajcie, żeby mieć ze sobą dowód – lub jeśli nie jest się obywatelem UE – paszport.
Przejście graniczne
Jeśli ktoś z Was nie wie, jak dokładnie położony jest Gibraltar, to warto spojrzeć na mapę. Od razu rzuci Wam się w oczy szeroki pas startowy przebiegający w poprzek cypla i oddzielający jego końcówkę, na której znajduje się Skała. Dokładnie w tym miejscu przebiega obecnie granica między terytorium hiszpańskim a terytorium brytyjskim. Z tego względu przejście jest zamykane, gdy samoloty lądują lub startują 😮. My akurat trafiliśmy na lądowanie, przez co – już po odprawie – musieliśmy czekać około 20 minut na otwarcie szlabanu.
Ale to nie koniec atrakcji związanych z tym nietypowym przebiegiem granicy. Aby wejść na teren brytyjski, przechodzi się w poprzek pasa startowego 😮. Bardzo ciekawe doświadczenie…
Po zejściu z płyty lotniska i wkroczeniu na teren brytyjski zmienia się scenografia. Ruch z prawostronnego zmienia się na lewostronny, szyldy i drogowskazy – z hiszpańskich na angielskie. Pojawiają się czerwone budki telefoniczne i autobusy piętrowe. Po brytyjskiej stronie już czekają lokalni taksówkarze i zagadują turystów (oczywiście po angielsku). Oferują oni kompleksową usługę, jaką jest objechanie busikiem najważniejszych atrakcji turystycznych. Nie skorzystaliśmy z ich usług – wtedy jeszcze optymistycznie zakładaliśmy, że mamy dużo sił i czasu. A nasz plan zakładał: dojście na piechotę na koniec cypla (5,7 km), potem wjazd kolejką na Skałę, zwiedzanie tamtejszych atrakcji, zejście na piechotę i powrót do kampera.
Europa Point – najbardziej na południe wysunięty region Gibraltaru
Droga zajęła nam 1,5 godziny i okazała się męcząca, choć bardzo urozmaicona. Przeszliśmy obok Trafalgar Cementery, szliśmy też główną arterią Main Street, na której znajdują się butiki, sklepiki z pamiątkami, knajpki i typowo angielskie puby.
Gdy mijaliśmy stację kolejki Cable Car, która zawozi turystów na szczyt, zaszliśmy sprawdzić cennik – dla naszej rodziny byłby to koszt 150 Euro (37 Euro od osoby powyżej 11 lat za wjazd do góry i bilety do Rezerwatu Naturalnego). Następnie przeszliśmy przez urokliwy Ogród Botaniczny Alameda (wstęp wolny, są tam też bezpłatne toalety). Potem w górę i w dół uliczkami aż ujrzeliśmy wieżę białego meczetu – znak, że dotarliśmy do celu, czyli do Europa Point.
Teren na końcu cypla jest dość rozległy i bardzo eklektyczny. Znajduje się na nim dziwna mieszanka różnych budowli i obiektów. Oprócz wspomnianego białego meczetu, są tu: parking, plac zabaw, stadion, ogromne działo z podziemną wystawą, słynna latarnia i – ważny dla Polaków punkt – pomnik Generała Sikorskiego. Gdy stoi się na końcu cypla, to przy dobrej pogodzie można zobaczyć marokańskie wybrzeże (stąd do Afryki jest tylko 15 km). Nam się akurat udało – złapaliśmy ostatnie promienie słońca.
Ponieważ już byliśmy zmęczeni sześciokilometrowym marszem, a do tego prognoza zapowiadała deszcz, zaczęliśmy żałować, że nie skorzystaliśmy z oferty panów taksówkarzy. Na szczęście na parkingu dostrzegliśmy charakterystyczny biały busik – okazało się, że kierowca akurat zaczynał tu trasę i wiózł tylko trzech pasażerów. Do kompletu brakowało mu czwórki 😊. Na zachętę dostaliśmy zniżkę: zamiast regularnej ceny 60 Euro – 50 Euro za osobę. W cenie były bilety na poniżej wymienione atrakcje i podwiezienie pod samą granicę. Cóż, za bilety na kolejkę i do rezerwatu mieliśmy zapłacić 150 Euro, więc 200 Euro za pełen pakiet uznaliśmy za uczciwą cenę.
Skała Gibraltarska – Park Naturalny Gibraltaru
Kierowca o imieniu Pepe okazał się przemiłym Gibraltarczykiem o bardzo radosnym usposobieniu. Do tego płynnie mówił w trzech językach: angielskim, hiszpańskim i niemieckim. O ile znajomość tych dwóch pierwszych jest tu powszechna (angielski jest językiem urzędowym, ale poza tym mówi się tu po hiszpańsku), o tyle znajomość niemieckiego jest tu rzadka. Przeskakując swobodnie między niemieckim (nasi współpasażerowie byli Szwajcarami) a angielskim, opowiadał nam nie tylko o atrakcjach, które zwiedzaliśmy, lecz także o codziennym życiu Gibraltarczyków. To naprawdę była duża wartość dodana tej wycieczki.
Trasa okazała się dość stroma, ale widać, że tutejsi kierowcy mają wprawę. Wycieczka miała taki schemat: kierowca zatrzymuje się na parkingu obok atrakcji i informuje, ile czasu jest na jej zwiedzanie. Po tym czasie wszyscy wracają i busik rusza do następnej atrakcji. W naszym busikowym teamie byli zdyscyplinowani Szwajcarzy, więc wszystko szło sprawnie i zgodnie z planem.
Słupy Heraklesa (The Pillars of Hercules)
Pierwszy przystanek mieliśmy przy Słupach Heraklesa (The Pillars of Hercules). Możecie też spotkać się z tłumaczeniem Słupy Herkulesa. To wciąż ten sam heros, tyle że Grecy zwali go Heraklesem, a Rzymianie – Herkulesem 😊. Pomnik przedstawia dwa filary i nawiązuje do starożytnego określenia dwóch punktów wyznaczających granice znanego wtedy świata: europejskim słupem miała być właśnie Skała Gibraltarska, afrykańskim – najwyższa góra znajdująca się w masywie Atlas.
Jaskinia Św. Michała (St Michael’s Cave)
Kolejnym punktem na naszej trasie była jaskinia św. Michała. To jedna z wielu jaskiń, jakie są w Gibraltarze. Ta jest udostępniona do zwiedzania i jest jedną z największych atrakcji turystycznych. Bezpośrednio po wejściu do jaskini wchodzi się do kolorowo oświetlonej komnaty. Gra światła i kolorów sprawia, że w pewnym miejscu z formacji skalnej wyłania się wielka postać… i już wiemy, skąd wzięła się nazwa jaskini. Tak, skały uformowały się w Archanioła Michała 😮. Wnętrze jaskini kryje jeszcze jedną niespodziankę – salę koncertową na 600 osób 😮. Odbywa się tu spektakl światło-dźwięk, który trwa około 5 minut. Samo zwiedzanie jaskini trwa około 15-20 minut.
Przed wejściem do jaskini spotkaliśmy słynne małpki – magoty gibraltarskie (gatunek makaków berberyjskich). To jedyna wolno żyjąca populacja małp na naszym kontynencie. Małpki, jak to małpki, są żywe, zwinne, wścibskie i nie boją się niczego. Zostaliśmy wcześniej poinformowani przez naszego kierowcę, jakie środki ostrożności trzeba zachować, aby uniknąć niebezpiecznych sytuacji: trzeba pozamykać szczelnie torby i plecaki, lepiej też nie nosić niczego luzem w ręce. Pod groźbą mandatu zabronione jest dokarmianie małpek. Nasz pierwszy kontakt z magotami był stresujący, ale już po kilku minutach oswoiliśmy się z ich obecnością i zorientowaliśmy w ich zwyczajach. Nie uniknęliśmy jednak dość zaskakującej sytuacji, gdy to jeden z większych osobników wskoczył z dachu busika naszemu synowi na głowę. Na szczęście było to w obecności kierowcy, który spokojnie sprowadził małpkę na ziemię (najlepiej wtedy kucnąć).
Szklana platforma widokowa SkyWalk
Po zwiedzeniu jaskini podjechaliśmy do następnej atrakcji, którą jest SkyWalk, czyli szklana platforma widokowa zawieszona na skale. Widok z niej jest fantastyczny, choć dla osób z lękiem wysokości wejście na nią jest z pewnością dużym wyzwaniem. Na samej platformie i wokół niej kręci się sporo małpek. Siedzą na poręczach, ławeczkach, wspinają się po skałach, biegają po dachach samochodów, a nawet prowadzą swoje intymne życie. My byliśmy świadkami słodkiej sceny, gdy to mama karmiła maleństwo, a tata je iskał. Ponieważ w okolicach platformy i tak był mały korek busików, więc mieliśmy sporo czasu, żeby poobserwować małpki.
Most Windsorów (Windsor Bridge)
Potem podjechaliśmy pod Windsor Bridge (Most Windsorów). Most jest malowniczo zawieszony między skałami i roztacza się z niego piękny widok na Gibraltar. Mam wrażenie, że zbudowano go tylko i wyłącznie dla turystów, bo donikąd nie prowadzi 🤔. Most się buja, gdy się po nim chodzi, więc to kolejna atrakcja, której osoby z lękiem wysokości raczej nie “zaliczą”. Po lewej stronie biegnie ścieżka, można zatem przejść na drugą stronę bez wchodzenia na most.
Tunele z czasów Wielkiego Oblężenia i z czasów II wojny światowej
Ostatnim punktem naszej wycieczki były tunele. Pierwsze tunele w Skale powstały w XVIII wieku w czasach Wielkiego Oblężenia, kiedy to Hiszpanie oblegali Gibraltar. Mimo ogromnej dysproporcji sił Anglikom udało się odeprzeć wroga. Tunele rozbudowano w czasie drugiej wojny światowej do tego stopnia, że mieściły garnizon składający się z 16 000 żołnierzy 😮. Obecnie długość tuneli wynosi nieco ponad 50 km. W tunelach zorganizowana jest wystawa, przybliżająca historię Wielkiego Oblężenia oraz ukazująca zastosowanie tuneli podczas ostatniej wojny. Ponieważ tunele służyły do ostrzału, to często gęsto są w nich dziury na lufy – teraz z dziur można podziwiać Gibraltar. Poniżej zdjęcia z widokiem ze środka Skały na północ. Na pierwszym zdjęciu żółta linia w poprzek pasa startowego pokazuje, jak przebiega przejście graniczne, na drugim na żółto zaznaczyłam nasz parking.
Tu kończyła się nasza wycieczka. W sumie trwała około trzech godzin. Zgodnie z ustaleniami kierowca odwiózł nas pod samą granicę. Zwiedzanie Gibraltaru zajęło nam prawie siedem godzin (10.00-16.30). Byliśmy zmęczeni, ale bardzo zadowoleni. Gibraltar okazał się jednym z ciekawszych miejsc naszej podróży kamperem po Andaluzji. Bardzo poszerzył naszą wiedzę, szczególnie pod względem geopolitycznym.
Podsumowując: na zwiedzanie Gibraltaru warto zarezerwować jeden dzień. Jeśli dysponujecie ograniczonym czasem, to polecamy skorzystanie z taksówek. To też z pewnością dobre rozwiązanie dla osób o nieco słabszej kondycji lub z mniejszymi dziećmi. Tym bardziej, że na kolejkę nie można liczyć. Po pierwsze – przy silnym wietrze jest nieczynna (tak zdarzyło się dzień wcześniej). Po drugie – jak twierdził nasz kierowca – wkrótce zamykają ją na dwa lata (będzie modernizowana). Ponieważ w sezonie na pewno będzie problem z wynajęciem takiego busika ad hoc, warto zarezerwować sobie wycieczkę wcześniej. Dla chętnych podaję kontakt do naszego kierowcy: pepeletaxi81@gmail.com.
W stronę Tarify
Po powrocie do kampera przygotowaliśmy szybki obiad i ruszyliśmy do Tarify. Najszybsza droga wiedzie przez Algeciras i potem drogą N-340 przez góry. Do Tarify dojechaliśmy około 19.00 i niestety nie znaleźliśmy parkingu w centrum, na którym moglibyśmy zaparkować (tylko na chwilę, żeby pozwiedzać). W takich chwilach sięgamy po rozwiązanie pod tytułem “parking Lidla”. Na szczęście Lidl był, tyle że nieco dalej od centrum. Do centrum Taryfy dotarliśmy w końcu około 20.00 i okazało się, że coś się w mieście dzieje. Wokół kościoła już był tłum, wzdłuż głównej ulicy rozstawiono takie jakby zapory, widać było policjantów. Ponieważ był to poniedziałek, to spodziewaliśmy się procesji. Niestety, procesji nie było – skończyło się na przejściu niewielkiej orkiestry.
Ponieważ było już późno, do tego zaczynało bardzo mocno wiać, postanowiliśmy zostać na noc na parkingu przy Lidlu. Tyle że nie na parkingu przy sklepie, tylko tuż obok. Jest tam ogromny plac, na którym stają kampery (myślę, że miejsc jest na 100 samochodów). Mimo że staliśmy wśród innych aut, to wiało tak mocno jak nigdy. Nawet nasz nocleg na przełęczy w norweskich górach (jak dotąd najbardziej ekstremalny) nie dostarczył nam takich emocji jak ten właśnie – w Andaluzji na parkingu obok Lidla 🙃.
Dzień 3 – Kadyks
Nocowanie na parkingu przy Lidlu ma niewątpliwie jedną zaletę: można (praktycznie w piżamce) kupić świeże pieczywo na śniadanie 😊. Sam posiłek postanowiliśmy zjeść w ładniejszych okolicznościach przyrody. Za Tarifą (od strony zachodniej) jest sporo kempingów i parkingów (z park4night wynikało, że parkingi są tylko dzienne, dlatego nie zdecydowaliśmy się na nocowanie na nich). Wybraliśmy parking La Peña, znajdujący się na samym końcu piaszczystej części wybrzeża. Gdy przyjechaliśmy na parking, stało na nim kilka kamperów (a była godzina 9.00) i widać było, że stały tu przez noc. Rozmawialiśmy z Hiszpanką z jednego z kamperów, która twierdziła, że poza sezonem można tu nocować (choć nie jest to legalne). Parking jest pięknie położony i ma sporo miejsc kempingowych – oczywiście, żałowaliśmy, że nie spędziliśmy tu nocy… Plaża jest szeroka i piaszczysta. Niestety mocno wiało, więc po krótkim spacerze ruszyliśmy w dalszą podróż – trasą E5 w stronę Kadyksu (Cadiz).
Po drodze zajechaliśmy na serwis. Było to właśnie jedno z takich zaskakujących miejsc, o których wspominałam. Położony w szczerym polu (to nie przenośnia), ogrodzony, wyasfaltowany, z infrastrukturą niezbędną do zrobienia serwisu i z możliwością pozostania na noc. Byliśmy jedynymi “klientami”, więc na spokojnie zrobiliśmy serwis i napełniliśmy baniak z wodą pod korek. Niestety, woda okazała się chlorowana. To był nasz pierwszy serwis i wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, że chlorowana woda to tutejszy standard 😕.
Zwiedzanie Kadyksu
Wjazd do Kadyksu od południa drogą CA-33 jest niezwykle malowniczy – chwilę jedzie się wąskim pasem, po obu stronach widać morze. Wzdłuż wybrzeża, po lewej stronie, widzieliśmy zaparkowane kampery (to może być ciekawa opcja na przystanek/nocleg). My wjechaliśmy do samego centrum i zaparkowaliśmy na ogromnym parkingu tuż przy porcie (aparcamiento Las Calesas). Parking jest płatny, ale ceny są rozsądne (płaci się za minuty). Normalnie zapłacilibyśmy jakieś 10 Euro za dobę, ale okazało się, że ze względu na Wielki Tydzień ceny są wyższe (i to sporo) i za 4 godziny postoju zapłaciliśmy… 11 Euro. Parking jest bardzo dobrze położony, tuż obok historycznego centrum, czyli dzielnicy El Mentidero.
Nie mieliśmy w planach zwiedzania niczego konkretnego, więc włóczyliśmy się po uliczkach i oglądaliśmy zabytki z zewnątrz. W końcu dotarliśmy do Parque Genovés, prawdziwej oazy zieleni w centrum miasta. Można tu podziwiać egzotyczne rośliny z całego świata i odpocząć od miejskiego zgiełku. W pewnym momencie zauważyliśmy, że przez park szybkim krokiem przechodzą członkowie orkiestry – wszyscy ewidentnie kierują się w jedną stronę. Dochodziła 17.00. Sprawdziliśmy w internecie i okazało się, że procesja rusza spod katedry o 17.00. Nie trzeba nas było zachęcać, pędem ruszyliśmy w ślad za muzykami.
Wielki Tydzień (Semana Santa)
Dla tych z Was, którzy nie słyszeli o obchodach Wielkiego Tygodnia w Hiszpanii, krótkie wprowadzenie. Otóż, Semana Santa to jedno z najważniejszych wydarzeń w roku, szczególnie uroczyście obchodzone w miastach i miasteczkach Andaluzji. Każdego popołudnia (od poniedziałku do piątku) spod kościołów ruszają procesje i ulice zapełniają się – z jednej strony uczestnikami procesji, z drugiej strony – tłumem gapiów. Warto wiedzieć, że każda procesja prowadzona jest przez osobne bractwo, które ma swój określony ubiór i niesie ogromną platformę, przedstawiającą scenę z Męki Pańskiej (najczęściej). Taka platforma jest potwornie ciężka – może ważyć od kilkuset kilogramów do nawet kilku ton 😮. Dlatego procesja porusza się bardzo powoli i co kilka minut zatrzymuje, aby mężczyźni ukryci pod platformą i niosący ją, mogli odpocząć.
Wielki Wtorek w Kadyksie
Tak jak pisałam, godziny wyjścia poszczególnych bractw są ściśle określone, a harmonogram można sprawdzić online. Strony większych miast prowadzą też sprawozdania live z przebiegu obchodów. W Kadyksie pierwsza procesja ruszała właśnie o 17.00, ale… no właśnie, pogoda. Okazało się, że wyjście tej procesji jest odwołane, bo prognozy na popołudnie przewidują deszcz. Kolejne bractwa miały podjąć decyzje w ciągu najbliższych minut. Gdy w końcu obwieszczono, że “Nie wyjdą!”, tłum zaczął się przemieszczać. My za nim. Domyśliliśmy się, że idziemy w stronę, gdzie kolejne bractwo ma swoją trasę przejścia. W pewnym momencie ludzie zaczęli ustawiać się pod ścianami jednej z ulic. Niektórzy nawet rozkładali krzesełka turystyczne. Udało nam się przycupnąć na schodach. Na szczęście, bo w sumie przesiedzieliśmy na nich z godzinę. Wszyscy czekali w napięciu – słyszeliśmy, jak osoby obok nas wymieniają się informacjami, że bractwo, na które czekamy, zdecydowało się wyjść, ale ma opóźnienie. W końcu przez tłum przeszedł szum i usłyszeliśmy “Wyszli!”.
Procesja w Kadyksie
Powiem tak, warto było czekać. Przejście procesji okazało się niezapomnianym widowiskiem. Wiedzieliśmy, że procesje to atrakcja (nie tylko turystyczna) i wiele osób przyjeżdża do Andaluzji w tym czasie głównie po, by je zobaczyć, ale nie spodziewaliśmy się, że będzie to aż takie przeżycie.
Najpierw w oddali ukazała się ogromna figura Jezusa, kołysząca się lekko (jakby niósł ją słoń). W końcu jako pierwsi przeszli obok nas przedstawiciele bractwa ubrani w płaszcze i charakterystyczne spiczaste kaptury, które do złudzenia przypominają te, które nosili członkowie grupy Ku Klux Klan. Warto wiedzieć, że to Ku Klux Klan zainspirował się ubiorem hiszpańskim bractw, a nie – odwrotnie. Sam kształt kaptura ma znaczenie symboliczne – spiczaste kaptury wskazują niebo.
Za nimi przeszła platforma, która z bliska okazała się gigantyczna – miała z 4-5 metrów wysokości. Pod platformą naliczyliśmy 12 rzędów po 4 osoby. To oznacza, że niosło ją 48 ludzi 😮. Trzeba przyznać, że tragarze muszą mieć nie lada wprawę, bo uliczki w centrum, po których idą, są tak wąskie, że mijają gapiów na centymetry. Za nimi szła orkiestra. Tuż za nimi przeszło kolejne bractwo, tym razem na platformie znajdowała się monumentalna Matka Boska, ubrana w pełne przepychu szaty. W oddali widać było już kolejną platformę, ale okazało się, że procesja miała inną trasę, bo skręciła w boczną uliczkę.
Postanowiliśmy zatem wracać, ale okazało się, że jesteśmy zablokowani pomiędzy dwoma pochodami. Trwało to kilkanaście minut. W końcu – nie bez problemów – udało nam się wydostać poza obszar pochodów. My opuściliśmy centrum koło 20.00, ale procesje chodziły tego dnia jeszcze do 22.00. Wróciliśmy do kampera, zmęczeni, ale mocno podekscytowani niedawnymi przeżyciami. Oczywiście, nie zostaliśmy w mieście, na noc ruszyliśmy w naturę.
Nocleg za Kadyksem
Jakieś 20 km za Kadyksem w stronę Sewilli znajduje się duży teren rekreacyjny z parkingiem (Area Recreativa Dehesa de las Yeguas). Położony jest przy drodze CA-3113, trzeba zatem nieco odbić od głównej trasy E-5. Parking oferuje mnóstwo miejsc postojowych, malowniczo usytuowanych wśród sosnowego lasu. Wokół znajdują się kamienne stoły z ławkami, można zjeść na świeżym powietrzu. Nie wiem, ale chyba ten sosnowy las sprawił, że poczuliśmy się jak we Włoszech. Poza sezonem parking okazał się pusty, byliśmy jedynymi gośćmi. Miejsce godne polecenia nie tylko na nocowanie, lecz także na piknik w trakcie dnia.
Dzień 4 – Itálica i Sevilla
Tego dnia zaplanowaliśmy dwie duże atrakcje. Jeśli chcielibyście pójść w nasze ślady, to polecam rozważyć zwiedzanie od samego rana. Nam zdecydowanie zabrakło czasu (do pierwszego zabytku dotarliśmy dopiero po 14.00).
Itálica – pierwsze rzymskie miasto w Hiszpanii
Gdy o Włoszech mowa… Słyszeliście o Italice? Jeśli nie, to witajcie w klubie. My dowiedzieliśmy się o tej niezwykłej atrakcji tuż przed wyjazdem, gdy w ramach przygotowań do podróży oglądaliśmy film BBC poświęcony Andaluzji. Otóż Itálica to miasto z czasów Imperium Rzymskiego, które znajduje się w odległości zaledwie 9 km od Sewilli. Miasto założył w 206 r. p.n.e. Scypion Afrykański dla weteranów drugiej wojny punickiej. Było to pierwsze rzymskie miasto w Hiszpanii.
Osada rozrosła się i w okresie największego rozkwitu pod panowaniem cesarza Hadriana w II w n.e. liczyła 10 000 mieszkańców. W tamtym czasie było to w pełni zurbanizowane miasto ze wszystkimi udogodnieniami, jakie można było sobie wymarzyć. Były tu ogromne publiczne budynki, świątynie, teatr, amfiteatr, łaźnie i baseny termalne. Obecnie do zwiedzania udostępnione są ruiny, stanowiące tylko niewielką część oryginalnego miasta, ale wierzcie mi, już same ruiny robią ogromne wrażenie. A, i kręcono tu ponoć Grę o tron 😊.
Klasztor San Isidoro del Campo
Itálica znajduje się na obrzeżach miasteczka Santiponce, na północny zachód od Sewilli. My wjechaliśmy od południa, od strony miasteczka drogą N-630. Po drodze mija się wtedy drugą atrakcję tego miejsca – klasztor San Isidoro del Campo (Monasterio de San Isidoro del Campo). To kompleks klasztorny z początku XIV wieku z przepięknymi krużgankami i malowidłami ściennymi. Warto tu zajrzeć, wstęp jest bezpłatny. Godziny otwarcia są krótkie, klasztor zamykany jest o 15.00, ostatni zwiedzający są wpuszczani o 14.30. My zajechaliśmy tu w drodze powrotnej, zdążyliśmy na minutę przed zamknięciem.
Itálica – pierwsze rzymskie miasto w Hiszpanii
Z zaparkowaniem (przynajmniej poza sezonem) nie było problemów. Naprzeciwko kompleksu jest dużo miejsc parkingowych (bezpłatnych), można też parkować wzdłuż drogi dojazdowej. Dla obywateli EU (za okazaniem dokumentu) wstęp jest wolny. Warto wziąć mapkę – przyda się. Na terenie ruin obowiązuje wiele zakazów. Informuje o nich tablica, która znajduje się po lewej stronie od kasy. Warto się z nimi zapoznać. My niestety przegapiliśmy tablicę i niewiele brakowało, a za latanie dronem dostalibyśmy mandat w wysokości 1000 Euro 😬. Na szczęście, jakoś udało nam się udobruchać pana strażnika, przepraszając i kajając się za nasz niecny czyn 😉. No i hiszpański znów się przydał.
Po prawej stronie od wejścia znajduje się budynek, w którym zlokalizowana jest niewielka wystawa. Można tam też obejrzeć filmik, pokazujący jak wyglądało miasto w czasach Hadriana, czyli w czasach swojej świetności. Teren udostępniony do zwiedzania jest naprawdę spory. A warto wiedzieć, że obecnie odkopano zaledwie 20% tego, co znajduje się pod ziemią. Prace archeologiczne wciąż trwają i już kolejne obiekty wyłaniają się spod zwałów ziemi. Oczywiście największe wrażenie robi spektakularny amfiteatr na 25 000 tysięcy widzów 😮. Wspaniale zachowany, można wejść nawet na arenę. Nas zachwyciły również fantastycznie zachowane mozaiki.
Ruiny teatru (Teatro Romano de Itálica) znajdują się nieco poza kompleksem. Aby je zobaczyć, tzreba pojechać do miasteczka. Tuż przy teatrze znajduje się duży parking, jakby pomyślany pod kampery. Oczywiście znowu pusty 😊. Na zwiedzanie całego kompleksu archeologicznego zarezerwujcie sobie co najmniej dwie godziny.
Sewilla
Zgodnie z planem po zwiedzeniu Itáliki ruszyliśmy do Sewilli. Zaparkowaliśmy na przeogromnym parkingu, położonym między rzeką Gwadalkiwir a zachodnimi obrzeżami miasta (40 minut do centrum pieszo). Na parkingu można stawać między 8.00 a 20.00 (gratis). My przyjechaliśmy o 16.00, mieliśmy zatem do dyspozycji cztery godziny.
Już w drodze do centrum czuć było atmosferę Wielkiego Tygodnia. Ulicami ciągnęli zakapturzeni członkowie bractw. W ścisłym centrum, w okolicach katedry, rozstawiono setki (jak nie tysiące) krzeseł. W kluczowych miejscach na platformach usadowiła się telewizja. Czuć było napięte oczekiwanie na przejście procesji – pogoda znowu była deszczowa. My, bogatsi o doświadczenia z Kadysku, że można czekać godzinami i się nie doczekać, odpuściliśmy sobie procesje. Poszliśmy obejrzeć główne zabytki. Później w internecie sprawdziliśmy, że ostatecznie ze względu na przechodzące deszcze z ośmiu bractw wyszły tylko dwa.
Katedra w Sewilli
Katedra w Sewilli rzeczywiście jest imponująca – to największa gotycka katedra na świecie. W północno-wschodnim rogu świątyni znajduje się słynna Giralda, czyli wieża, która pierwotnie była minaretem (ponieważ świątynia powstała w miejscu meczetu). Do środka już nie udało nam się wejść, katedra czynna jest do 17.00 (wstęp płatny). Warto wiedzieć, że w środku znajduje się grobowiec Krzysztofa Kolumba.
Plac Hiszpański
Blisko katedry znajduje się zespół pałacowy Alcázar, na który – jak się okazało – bilety trzeba kupić z wyprzedzeniem. Poszliśmy zatem obejrzeć słynny Plac Hiszpański (Plaza de España). Jego niewątpliwą zaletą jest piękne położenie – w parku Marii Luizy (Parque de María Luisa). No i kręcono tu scenę z Gwiezdnych wojen 😁. Ogromny półkolisty plac udekorowany jest azulejos [czytaj: asulehos], czyli kaflami. Ale chyba największą atrakcją jest kanał ciągnący się wokół placu, po którym można pływać łódkami. Nie dane nam jednak było rozkoszować się widokami – rozpadało się na tyle, że postanowiliśmy wracać do kampera.
Choć sporo kamperów zostawało na noc na naszym parkingu, to my postanowiliśmy jechać dalej. Według aplikacji 80 km na zachód, w samym centrum miejscowości Écija miał na nas czekać parking dla kamperów. Niestety, o 22.00 parking już był pełen. Na kolejnym parkingu, który znaleźliśmy w aplikacji, nie udało nam się nawet wjechać, bo byliśmy za dłudzy. Objechaliśmy uliczki w centrum kilka razy i w końcu zdecydowaliśmy się stanąć na trójkątnym skrawku terenu pomiędzy dwoma ulicami, gdzie już stało kilka aut. Na szczęście noc przebiegła spokojnie.
Kamperem po Hiszpanii Dzień 5 – Kordoba
Wielki Czwartek zaczęliśmy od strategicznej wizyty w Lidlu 😁. Jeśli zdarzy się Wam być w czasie Wielkiego Tygodnia w Hiszpanii, to pamiętajcie, że tu sklepy mogą być zamknięte w Wielki Piątek (albo w jakiś inny dzień Wielkiego Tygodnia, to trzeba sprawdzić).
Kordoba – dojazd i parking
Po zakupach, około 10.00, ruszyliśmy do Kordoby (Córdoba). Możecie spotkać się też z inną polską wersją nazwy tego miasta – Kordowa. Z Écija do Kordoby jest zaledwie 60 km, więc w niecałą godzinę dotarliśmy do celu. O zaparkowaniu w ścisłym centrum kamperem nie było mowy. Podjechaliśmy w kilka miejsc wskazanych w aplikacji, ale wszędzie było już pełno. Wróciliśmy zatem na nieodległe przedmieścia, gdzie wcześniej wypatrzyliśmy duży parking, na którym stały autokary i kampery (obok stadionu, dokładnie na wschód od zabytkowego centrum). Parking okazał się dobrym wyborem – było dużo wolnych miejsc. Jakiś pan próbował nas naciągnąć – żądał zapłaty, ale po kilku pytaniach okazało się, że postój jest gratis, a on po prostu chce pieniędzy za “popilnowanie” auta 😁.
Niestety, lało tak mocno, że nie było sensu wychodzić z kampera. Dopiero po godzinie przejaśniło się na tyle, że można było przejść do centrum. Aby tam dotrzeć, musieliśmy przejść przez rzekę Gwadalkiwir. Najlepiej wejść przez stary rzymski most (Puente Romano), który jest zabytkiem sam w sobie.
Potem wystarczy przejść przez historyczną bramę Puerta del Puente i już się jest przy Wielkim Meczecie (La Mezquita). Tym razem z wejściem nie było problemu. Bilety kupiliśmy w kasie bez kolejki: dorośli 13 Euro, starsze dzieci w zależności od wieku – od 7 do 10 Euro, dzieci poniżej 7 roku wchodzą bezpłatnie. W sezonie z pewnością warto wcześniej kupić bilety online.
La Mezquita – historia zabytku
Mezquita to zabytek wpisany na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Jego oficjalna nazwa brzmi Meczet-Katedra w Kordobie, co znakomicie oddaje niejednoznaczny charakter tej budowli. Z jednej strony Mezquita uznawana jest za jedno z najwspanialszych dzieł architektury islamu. Z drugiej zaś stanowi unikatowy zabytek kultury chrześcijańskiej. Jak to możliwe?
Otóż meczet został wzniesiony w VIII wieku na ruinach świątyni wczesnochrześcijańskiej (która z kolei powstała w miejscu świątyni wizygockiej, a ta – rzymskiej). Arabscy architekci wykorzystali kolumny starej świątyni i na nich postawili mniejsze słupy, aby w ten sposób podwyższyć sufit. Tak powstała charakterystyczna konstrukcja podwójnych łuków z białego i czerwonego kamienia. W ciągu kolejnych dwustu lat meczet przeszedł trzy rozbudowy. Na szczęście powiększano go poprzez dobudowywanie kolejnych części, bez ingerencji w istniejące obszary. W ten sposób wnętrze sali modlitewnej przybrało formę rozległej przestrzeni podzielonej lasem kolumn, których w sumie jest ponad 800 😮.
Gdy Arabowie zostali wyparci z Półwyspu Iberyjskiego, meczet został konsekrowany. Aż do XVI wieku nie ingerowano mocniej w zastałą bryłę. Wtedy to w środku budowli wzniesiono niezależny transept, przewyższający swoją wysokością sam meczet. Mówiąc wprost: w środku meczetu postawiono gotycką katedrę. Karol V, ówczesny władca Hiszpanii, skwitował to tymi słowami: Zniszczono to, co było jedyne w swoim rodzaju, żeby postawić coś, co można zobaczyć wszędzie.
La Mezquita – zwiedzanie
Mimo tej fatalnej ingerencji Mezquita nie straciła swojego arabskiego uroku. Wciąż możemy podziwiać bezcenne arcydzieła architektury pochodzące z X wieku: las kolumn i przepięknie zdobiony mihrab. Dla tych zabytków wróciliśmy tu po 20 latach i ponownie zrobiły one na nas ogromne wrażenie. Tym razem mieliśmy jednak dodatkową atrakcję. Wśród kolumn można było napotkać gigantyczne platformy, które w tych dniach brały udział w procesjach. Na zwiedzanie warto zarezerwować około godziny (zwiedza się samodzielnie, z mapką).
Nasz plan podróży zakładał, że po Kordobie udamy się do Granady, aby zwiedzić Alhambrę. Jeszcze w Polsce upewniliśmy się, że jest ona otwarta w czasie Wielkanocy. Po doświadczeniach z Sewilli, gdzie nie udało nam się dostać biletów do Alcázaru, postanowiliśmy sprawdzić dostępność na stronie Alhambry, zanim ruszymy z Kordoby. Okazało się, że do końca marca bilety już są wyprzedane. Dla pewności jeszcze zadzwoniliśmy – pani potwierdziła tę informację 🙁. Po rodzinnej naradzie, która uwzględniała prognozy pogody na najbliższe dni (dokąd byśmy nie pojechali i tak wszędzie miało padać), postanowiliśmy wracać w stronę Malagi.
Do Malagi jechaliśmy drogą nr A-45, ale dość szybko poczuliśmy znużenie i postanowiliśmy gdzieś się zatrzymać – coś zjeść i chwilę odpocząć. Wybraliśmy parking dla kamperów na obrzeżach miejscowości Lucena. Finalnie zostaliśmy tam na noc.
Dzień 6 – Antequera i rezerwat El Torcal
Z Luceny ruszyliśmy około 10.00. Wróciliśmy na drogę nr A-45 i skierowaliśmy się na południe, w stronę Malagi. Droga upływała nam w strumieniach deszczu. Szukaliśmy jakiejś atrakcji na trasie. Postanowiliśmy zajechać do miasteczka Antequera (polecanego w naszym przewodniku), do którego wystarczyło zboczyć tylko kilka kilometrów. Parking dla kamperów znajduje się pod miastem. Stamtąd wystarczy 10 minut, by dojść do centrum.
Antequera
Antequera jest pięknie położona i oferuje zaskakująco wiele atrakcji. Najważniejszym zabytkiem jest wznosząca się na wzgórzu arabska twierdza Alcazaba. Tam udaliśmy się na początek (musieliśmy jednak odczekać chwilę w kamperze, żeby przestało padać). FYI: twierdzę można zwiedzać, wstęp jest płatny, zwiedza się jednak tylko mury zewnętrzne. U podnóża Alcazaby, na Plaza de Santa María, mieści się Królewska Kolegiata Najświętszej Marii Panny, do której za opłatą można wejść. W okolicach katedry można zobaczyć odkrywki archeologiczne z czasów rzymskich (to gratis). Z placu rozpościera się piękny widok na okolicę. My pochodziliśmy jeszcze chwilę po uliczkach. Zaszliśmy do kościoła Iglesia del Carmen, w którym stały dwie platformy. Właśnie trwały przygotowania do popołudniowej procesji – przymocowywano poduszki do drągów, które, gdy platforma jest niesiona, tragarze kładą sobie na ramiona.
Okolice Antequery
Dosłownie pięć minut drogi samochodem od centrum Antequery, na jej północno-wschodnich obrzeżach, znajduje się zabytek wpisany na listę UNESCO. Są to trzy dolmeny, czyli prehistoryczne budowle megalityczne o charakterze grobowców. Dwa z nich Dólmen de Viera i Dólmen de Menga znajdują się na terenie kompleksu archeologicznego, który – oprócz grobowców – obejmuje również niewielkie muzeum. Trzeci dolmen, El Romeral, położony jest nieco poza kompleksem (trzy kilometry w stronę Granady).
Z parkowaniem przed kompleksem nie powinno być problemu (przynajmniej poza sezonem). Znajdują się tu dwa duże bezpłatne parkingi. Zwiedzanie należy rozpocząć od muzeum. Tam obsługa wydaje bezpłatne bilety, które uprawniają do zwiedzania nie tylko muzeum, lecz również dolmenów. My niestety nie mieliśmy już czasu na obejrzenie wystaw (a ponoć warto). Obsługa od razu skierowała nas do grobowców, żebyśmy zdążyli przed zamknięciem (tego dnia zamykano o 15.00, a my przyjechaliśmy o 14.30). Dolmeny zlokalizowane są na wzgórzach, tuż przed budynkiem muzeum. Jednak, aby się do nich dostać, trzeba okrążyć pagórki, co zajmuje około kwadransa. Tutejsze dolmeny liczą sobie około 4500 lat, a każdy z nich skrywa w swoim wnętrzu podziemny korytarz. Do zwiedzania udostępniona jest niewielka część budowli – wchodzi się tylko do pierwszej komory.
Rezerwat El Torcal
Dolmeny zwiedzaliśmy jeszcze w deszczu, ale powoli zaczynało się przejaśniać i prognozy na resztę popołudnia były bardzo optymistyczne. Dzięki tej zmianie pogody mogliśmy pojechać do kolejnej atrakcji regionu – rezerwatu El Torcal (Torcal de Antequerra). Rezerwat leży na południu, niecałe pół godziny drogi samochodem od Antequerry. Już sama podróż do rezerwatu dostarczyła nam wielu wrażeń. Jedzie się przez góry, widoki są olśniewające. Dojazd jest dobry, choć pod koniec droga staje się wąska i jest trochę zakrętów 😁.
Należy jechać aż do parkingu (bezpłatnego), który zlokalizowany jest przy budynku mieszczącym punkt informacji turystycznej, sklepik z pamiątkami, bar i toaletę. Warto wiedzieć, że jest to jedyne miejsce w parku z toaletą. Choć na parkingu miejsc jest sporo, to przy dobrej pogodzie (nawet poza sezonem) może być problem ze znalezieniem miejsca.
Atrakcje rezerwatu El Torcal
Główną atrakcją rezerwatu są przedziwne formacje skalne, wyrzeźbione w wapieniu przez wiatr i wodę. Przez najciekawsze rejony prowadzą szlaki turystyczne. Do wyboru są trzy ścieżki. Zielona (1,5 km) jest najprostsza, jej przejście zajmuje około 40 minut. Szlak żółty (2,5 km) prowadzi przez wyższe rejony rezerwatu, jego przejście może zająć do dwóch godzin. Trasa czerwona jest najdłuższa (4,5 km) i najtrudniejsza, spacer może zająć do trzech godzin. Obsługa w punkcie informacyjnym doradziła nam, żebyśmy wybrali trasę zieloną, że względu na to, że po deszczach teren stał się rozmokły i śliski. Rzeczywiście, choć widoki wokół były oszałamiające, to częściej patrzyliśmy pod nogi niż na horyzont. Gdyby nie błoto, to byłby to całkiem przyjemny trekking. Widoki są przecudowne.
Naszą wycieczkę po rezerwacie skończyliśmy o 17.00. Postanowiliśmy wrócić do Antequerry na parking, który wypatrzyliśmy rano. Wiedzieliśmy, że tam możemy spokojnie przenocować. Udało nam się jeszcze zobaczyć w miasteczku końcówkę obchodów Wielkiego Piątku.
Dzień 7 – Nerja
Po śniadaniu zjechaliśmy do miasteczka, żeby zrobić serwis – w zachodniej części miasta (przy stadionie) zorganizowano parking z odpowiednią infrastrukturą. Po zakupach, około południa, ruszyliśmy w stronę miejscowości Nerja. Tym razem wybraliśmy atrakcję, którą można było zwiedzać w deszczu 😁. Chodzi o zespół jaskiń Cueva de Nerja, które słyną z największych stalaktytów w Hiszpanii. Droga zajęła nam jakieś półtorej godziny. Najpierw jechaliśmy starą autostradą A-45, potem tuż przed Malagą skręciliśmy na wschód, na drogę A-7, która biegnie wzdłuż morza. Z pewnością przy słonecznej pogodzie widoki są piękne… Na wysokości miejscowości Nerja odbiliśmy w drogę N-300, a potem patrzyliśmy już na znaki kierujące do jaskiń.
Nie wiem, czy to przez Wielką Sobotę, czy po prostu jaskinie są tak oblegane, ale już 300 metrów przed atrakcją był korek. Gdy w końcu dotoczyliśmy się do wjazdu na parking, okazało się, że parking jest pełen. Na szczęście pan, który kierował ruchem, wskazał nam miejsce na chodniku przed samym parkingiem. Ponieważ przed kasami były tłumy, postanowiliśmy przeczekać godziny szczytu w kamperze. Bilety nie są tanie, dla dorosłych wstęp 18 Euro (w czwórkę zapłaciliśmy 55 Euro). W cenie biletu jest audioprzewodnik do pobrania, wejście do sali VR, czyli sali wirtualnej rzeczywistości oraz wejście do muzeum z wykopaliskami (w Nerja). W sezonie z pewnością warto wcześniej kupić bilety online.
Zwiedzanie jaskini
Jaskinię zwiedza się samemu, dlatego warto pobrać audioprzewodnik (jest wersja polska). Idzie się wytyczoną ścieżką, na której co jakiś czas widoczne są numerki. W tym miejscu należy się zatrzymać i odsłuchać odpowiednie nagranie. Audioprzewodnik merytorycznie i technicznie bez zarzutu. W środku jest ciepło i sucho, trasa jest dobrze zorganizowana. Jaskiń jest w sumie kilka, ich wielkość jest imponująca, a różnorodność nacieków skalnych robi ogromne wrażenie. Największą atrakcją jest gigantyczny 32-metrowy stalagnat, czyli naciek jaskiniowy w formie kolumny. Tę właśnie kolumnę uznaje się za największą na świecie (wpisana do Księgi Rekordów Guinnessa). Muszę przyznać, że to, co zobaczyliśmy, zdecydowanie przerosło nasze oczekiwania. Zdjęcia z pewnością nie oddają rzeczywistości.
Zwiedzanie jaskini zajęło nam niecałą godzinę. Po wyjściu z jaskini poszliśmy na seans do sali VR (sala znajduje się za kasami, po schodach w dół). Obsługa wpuszcza grupy co kwadrans. Warto poczekać, bo wrażenia są niesamowite. Film rozpoczynamy od lotu nad Nerja, potem jesteśmy świadkami tworzenia się jaskiń. Następnie zwiedzamy jaskinie, również te niedostępne dla zwiedzających. Zdecydowanie warto.
Na nocleg podjechaliśmy w stronę Malagi (37 km od Nerja). W aplikacji znaleźliśmy mały bezpłatny parking (niedawno udostępniony) tuż przy plaży Benajarafe. Rzeczywiście było to dobre miejsce na dłuższy postój – zaparkowaliśmy z widokiem na plażę.
Dzień 8 – pod Malagą
Niedzielę Wielkanocną spędziliśmy w kamperze. Niestety cały dzień padało, w przerwach między deszczami, wychodziliśmy na plażę. Przy dobrej pogodzie plan idealny zakładał zwiedzanie Malagi. No cóż, mamy przynajmniej po co wracać 😁.
Następnego dnia około południa mieliśmy lot do Gdańska. Warto pamiętać, że kamper należy oddać sprzątnięty, z pełnym bakiem wody i czystą toaletą. Dlatego z samego rana cofnęliśmy się jeszcze kilka kilometrów, do miejscowości Torre del Mar, bo tam znaleźliśmy najbliższy (i bezpłatny) serwis na stacji benzynowej. Zdanie kampera przebiegło bezproblemowo, mogę śmiało polecić właścicieli 😊.